niedziela, 14 października 2012

Na wsi w Bangkoku.



Jesteśmy znowu w Bangkoku! Dwa lata temu odwiedzaliśmy to miasto 3 razy w czasie naszej wyprawy Tajlandia – Laos – Kambodża i już wtedy zakochaliśmy się w nim. Jak dla nas to najładniejsza stolica azjatycka, mieszanka orientu i nowoczesności.
Po 2 latach mieszkania w Mumbaju jesteśmy jakby w innym świecie, ciągle porównujemy, wszystko jest inne i to jest wspaniałe.

"Uliczne żarcie"
Po trudach związanych z opuszczeniem Indii, przywitaliśmy Tajlandię jako oazę spokoju, czystości i przewidywalności. Ruch na ulicach tajskich podąża w jednym, zorganizowanym porządku, nikt nie wyprzedza na 3-go, nikt nie trąbi jakby go poparzyło, a samochody są jakieś takie nowe  i wyglądają jak … samochody. Na ulicach nie zalegają sterty śmieci, nie musimy też omijać leżących na chodnikach ludzi. Sklepy wyglądają jak sklepy (w Indiach to albo samobieżny stragan, albo szopa zbita z desek, albo wnęka w budynku, do której ktoś zapomniał wstawić szyby i drzwi).

Naszą tajską przygodę zaczęliśmy od pobytu w Bangkoku ale...  na wsi.

Dom Anetki
Powiecie, co to za bzdura,  przecież Bangkok to ogromne nowoczesne miasto. To prawda, ale są tu, na peryferiach, też magiczne miejsca jak Ram –Intra. Dziwne miejsce, pół godziny stąd drapacze chmur przetykane są wiekowymi zabytkami architektury tajskiej, a tutaj..... a tutaj nie. Tutaj są tylko małe sklepiki, nie ma hipermarketów i jak 3 razy przejdziesz ulicą tam i z powrotem to ludzie zaczynają ci mówić Sawasde di kaaap, czyli dzień dobry. Nie do końca  potrafię wytłumaczyć dlaczego czuję się tu tak dobrze. Może to brak turystów, może to targowisko, które (jeżeli przymknąć oczy) przypomina mi trochę nasze  z każdej małej polskiej mieściny, a może spokój jakim ci ludzie emanują, tak daleki od wielkomiejskiego wariactwa. 


Dotarliśmy tutaj pierwszy raz za pośrednictwem  Couchsurfingu (www.couchsurfing.org), czyli organizacji skupiającej ludzi na całym świecie, chcących wesprzeć podróżników darmowym noclegiem, albo też spotkać się przy piwie i pogadać jak tam wam w świecie leci. 
Właśnie w Ram- Intra mieszka sobie Anette (nazywana przez nas Anetką), rodowita Tajka, która 2 lata temu zaprosiła nas pod swój dach. Wtedy mieliśmy być 3 dni, ale jakoś się rozciągnęło i wyszło ponad tydzień, a potem jeszcze kilka dni.... No tak, lubimy Anetkę, osobę o gołębim sercu, może trochę chaotyczną, ale serdeczną i pomocną.  Tym razem też nas zaprosiła i przywitała jak starych znajomych.

Market jedzeniowy
Ku naszemu zaskoczeniu w domu Anetki, oprócz  syna zastaliśmy tym razem jej nowego przyjaciela, Maxa z Nowej Zelandii,  przyjechał tu jako couchsurfer i tak mu się już jakoś zostało.
Max okazał się być człowiekiem godnie walczącym  z Anetką o miano najsympatyczniejszego i najbardziej pomocnego couchsurfera w Tajlandii! Nie rozstrzygnęliśmy jeszcze tego pojedynku, ale o wynikach szanownych czytelników poinformujemy.
W każdym bądź razie  Max z Anetką przygotowali nam królewskie łoże w gościnnym pokoju, a potem poszliśmy do restauracji na powitalną kolację.

Ryba na naszej tajskiej uczcie.
 Oni zamawiali, konsumpcja była wspólna, rachunkiem dzielimy się sprawiedliwie. Jedzenie w Tajlandii jest pyyyszne. Już wcześniej zaliczyliśmy  tajskie zupki nudlowe w wieprzowinką i kulkami rybnymi, a na kolacji powitalnej daniem głównym była ryba  grillowana, oblana sosem składającym się z soku cytrynowego, trawy cytrynowej, czosnku i sosu rybnego (bardzo popularnego w Tajlandii). Sama ryba była... jak ryba, ale ten sos. Powiedzmy, że to była pyszna zupka, którą wspólnie z Anetką wyżarliśmy do końca.
Atmosfera naprawdę przyjemna, okolica niezwykle sympatyczna, no raj jakby nie patrzeć.

Drugiego dnia atrakcją był uliczny market jedzeniowy, czyli to co lubimy w Tajlandii najbardziej.
Para naszych gospodarzy robiła zakupy i mieliśmy kolejną tajską ucztę. Ryba na kwaśno przyrządzona przez Anetkę, grillowany kurczak w miodzie, jakaś inna zupa, której nazwy nie znam.....
A ja przyjechałem do Tajlandii zrzucić te 5 kg, które mi przybyło ostatnio w Indiach. Oj będzie ciężko.
Jeszcze jedno odkrycie (Maxa), wino ryżowe SiamSato. Można go dostać w 7-eleven po 25 Bhatów (to waluta, nie wymiar kary), czyli mniej więcej dwa piątka na nasze. Smakuje jak chardonet, szczególnie po 3-ciej butelce:-)  Czuję, że to będzie substytut Old Monka (indyjski, bardzo dobry rum). 
Zaczęliśmy super i mamy nadzieję, że tak już pozostanie!

6 komentarzy:

  1. Ja to wam normalnie zazdraszczam, a nie mówiłem po przygodzie z wyjazdem z Indii już zostało tylko wspomnienie połączone z lekkim uśmieszkiem ;)
    A Old Monk faktycznie świetny ostatnim razem zabraliśmy na zieloną wyspę dwanaście butelek na szczęście na lotnisku szukali tylko narkotyków
    zapas niestety już dawno wyczerpany :(
    pozdrowienia z deszczowej wyspy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zazdraszczaj, tylko przyjeżdżaj... Mamy nadzieję, że w końcu kiedyś poimprezujemy wspólnie przy Old Monku ;-)

      Usuń
  2. Udanego urlopu życzymy chociaż sami Tajlandii nie lubimy, a może tylko jej nie znamy bo Bangkok pokazał nam się od mało fajnej strony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może dlatego, że nie byliście w Ram Intrze i nie poznaliście Anetki ;-)A tak poważnie, to oprócz samego miasta ważni są ludzie, my akurat mamy szczęście spotkać fajnych Tajów. Nie polubiliśmy wysp tajskich, zadeptanych przez turystów, natomiast północ jest całkiem inna i tam właśnie się wybieramy... pozdrawiamy

      Usuń
  3. yhyhyhyhyhyhyyy....:(:(:( My też chcemy do Tajlandii!
    Pozdrowienia z wyjątkowo słonecznej Warszawy:) B. poleca whisky Hong Thong;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zapraszamy, może wpadniecie na jednego? Będziemy tu jeszcze chwilę.
    Ale weźcie z Polski jakąś wódeczkę, bo już tęsknimy.
    A jakbyście nie zdążyli, to zawsze jesteście miłymi gośćmi w Mumbaju ;-)
    Ale tam Old Monk rządzi....

    OdpowiedzUsuń