Następny nasz
pit stop wypadał w Phitsanulok, czyli zgodnie z planem przyjęliśmy kierunek
północna Tajlandia. Przez CS Adam znalazł młodą Tajkę, od której dostaliśmy
zaproszenie więc zadowoleni czekaliśmy na maila z adresem i gotowi byliśmy
ruszać. Z powodu niedogadania prawie zrezygnowaliśmy z tego wyjazdu, a nasza gospodyni o mało nie dostała
negatywa od nas.
Na szczęście
pod ręką byli Anetka i Max. W krytycznym
momencie Max doradził spokój i rozwagę, a Anetka przejęła telefon od Poi i dogadała
się z nią w rodzimym języku. No i okazało się, że wszystkie niejasności
wynikały z różnic kulturowych i językowych. Tyle szczęścia bo rozpoczęliśmy
nową, ciekawą przygodę i gościliśmy znowu w tajskiej rodzinie.
Phra Buddha Chinaraj |
Nasza
gospodyni, Poi czekała już na dworcu, kiedy nasz autobus przyjechał do Phitsanulok. Tytułem reporterskiego obowiązku dodać należy, że autobus nie dość,
że ładny i klimatyzowany to jeszcze dawali ciasteczka, wodę i colę (!?). A na
postoju zamiast orżnąć nas na jedzeniu, okazało się, że nasz bilet zawiera
kupon, dzięki któremu kupiliśmy obiad za
10 B, czyli 1 zł! Ech podróżowanie po Tajlandii...
Poi w swoim tajenglish wytłumaczyła, że jedziemy najpierw do świątyni, a potem do jej domu,
który jest jakieś 20 km od Pitsanulok... trochę nas to zaskoczyło, ale co tam,
niezbadane są ścieżki podróżników.
Nasza dacza.... |
W ten sposób zobaczyliśmy słynnego w Phitsanulok Buddę Phra Buddha Chinaraj, a potem wynalazkiem zwanym SONG TAEW (dwie ławki) jechaliśmy i jechaliśmy, aż dojechaliśmy do Wat cośtam. Kolejne zdziwienie, w akcję „farang” zaangażowana jest cała rodzina – tata przyjechał po nas samochodem, który dowiózł nas do.... daczy! No bo jak nazwać domek w ustronnym miejscu, cały z drewna, który jest tu trochę nie wiadomo po co i dlaczego, w dodatku nikt w nim nie mieszka.
.... i nasze spanie. |
Mamy
więc 2 pokoje, łazienkę i patio do własnej dyspozycji. Czad. Tyle, że dacza
znajduje się w środku dżungli, więc robactwo tnie, ale co tam. Ratujemy się moskitierą i jakimiś
śmierdzidłami.
Na zakończenie
dnia rodzina Poi przygotowała dla nas ucztę. Były ryby, 2 sosy, ryż, jakieś
czerwone makarony i jeszcze kilka rzeczy których nie potrafimy nazwać. Gotowała
mama, babcia a nawet tata. WOW! A nam się wydawało jeszcze niedawno, że tylko
Polacy są tacy gościnni.
Nasza gospodyni Poi |
Następnego
dzień zwiedzaliśmy z rodziną Poi Sukothai, ale o tym napiszemy następnym razem. Nie chcąc nadużywać gościnności, zaproponowaliśmy Poi, że kupimy produkty, a
ona nauczy nas jak zrobić pat thay. Niestety wracając z Sukothai usnęliśmy i w
tym czasie Poi wspólnie ze swoim ojcem postanowili, że dzisiaj gotuje tata. No
i znów były dwa rodzaje ryby jakieś sosy..... jednym słowem obżarstwo.
Trzeci dzień,
to zwiedzanie okolicy. Poi załatwiła drugi ”piździk” i pognaliśmy szosami i
bezdrożami Wat Bot. Mnie podobała się już sama jazda na „babci” (motór był własnością
babci.... i tak mu już zostało) wśród ryżowych pól, zagajników i jeziorek. Po
drodze zwiedzaliśmy wytwórnię soku palmowego ”Nectarine cocconut”. A potem
dotarliśmy do „ogrodu”. No z ogrodem to nie miało wiele wspólnego, ot, trochę
wykarczowanej dżungli, ale zaliczyliśmy przyjemny piknik.
Sok palmowy ”Nectarine cocconut” |
Poi jest
spokrewniona, dzięki 10 siostrom swojej babci (!) z połową mieszkańców Wat Bot,
poznawaliśmy więc co chwile kolejna ciotkę, a po drodze zjedliśmy tradycyjną tajlandzką zupkę
u jej .....kolejnej ciotki.
Po drodze na
miejscowym markecie zrobiliśmy zakupy i przystąpiliśmy do gotowania pat tai. Kiedy wydawało nam się, że to już koniec
atrakcji na dziś przyszedł ojciec Poi i zaproponował, żebyśmy pojechali na targ,
który odbywa się co czwartek, było głośno, smacznie i kolorowo.
Następnego dnia rano wstaliśmy wcześnie i
zabraliśmy się z ojcem Poi do Phitsanulok, gdzie pracuje jako zawodowy żołnierz, a my udaliśmy się wdalszą drogą do Chiang Mai. Tam czekała już na nas babcia Lucy, Amerykanka w
wieku 75 lat, którą poznaliśmy podczas naszego poprzedniego pobytu, też przez
CS. Ale to już inna historia.
Zupki u "ciocio-babci" |
Rybołowienie |
Wyplatanie wachlarza Wachlarz wachlarzem, ale po co się ta babcia tak wysmarowała, to nie wiemy |
Banany w ogródku Pai |
Prace na polu ryżowym |
Z dedykacją dla "B" ;-) |
Nie ma to jak uroki couch surfing'u. Sama kiedys napewno uzyje tej metody podrozowania. Czy umiecie juz robic pad thai? zawsze chcialam sie nauczyc, wiec licze na post z jakims dobrym przepisem. Kiedys gotowalam na przepis znaleziony w internecie i wyszlo beznadziejnie. Pozdrawiam i zycze kolejnych udanych dni w Tajlandii.
OdpowiedzUsuńMagda specjalnie dla ciebie przepis na Pat Thaj według Poi. Wszystko skrupulatnie zapisywałam, bo po pierwsze bardzo lubię, a po drugie miałam ochotę zrobić po powrocie do Indii, ale jak zobaczyłam ile składników potrzeba to zwątpiłam. Robi się bardzo prosto, cała metoda polega na smażeniu na wielkiej patelni i dorzucaniu składników. Problem tylko, jak zebrać wszystkie składniki.
UsuńCo potrzeba
- olej
- makaron ryżowy (taki biały)
- kiełki
- fasola zielona, taka długa, która można jeść na surowo
- rozgnieciony czosnek
- cukier (spora ilość)
- tamaryk świeży, uprzednio trzymany przez 2 godziny w wodzie, dodaje się wodę
- sos rybi (bardzo popularny w Tajlandii)
- sos sojowy
- suszone, rozgniecione małe krewetki (bardzo popularne tutaj)
Wszystko co do tej pory podane dodaje się po kolei na rozgrzany olej, od czasu do czasu podlewając wody jak przywiera. Co nas zdziwiło w ogóle nie daje się soli, natomiast sporą ilość cukru. Tajowie cukier dodają chyba do wszystkiego nawet do nudlowej zupki.
Pod koniec smażenia opcjonalnie można dodać jajko.
Na gotowe danie można dodać według uznania rozdrobnione orzeszki ziemne, pieprzu, chili, skropić cytryną lub dodać pokrojonego szczypiorku co kto lubi.
Moglibyscie tam zostać na dłużej, to bym was odwiedzila
OdpowiedzUsuńA w Indiach nas nie odwiedzisz ?????
UsuńOdwiedzę! ;)
OdpowiedzUsuńJasne! Obiecanki macanki, a głupiemu..... ;-)
OdpowiedzUsuń