Wszystko
wskazuje na to, że najbliższy rok spędzimy w Tajlandii, ale o tym napiszę więcej już niebawem.... Dzisiaj
będzie o naszych laotańskich przygodach.
Zmiany jakie
się dzieją u nas, zagnały nas chwilowo do Laosu, gdzie załatwiamy sprawy
wizowe.
Jesteśmy przy
granicy tajsko laotańskiej w miejscowości Savannakhet. Znajduje się tutaj
Tajska Ambasada, która jest głównym celem naszej wizyty.
Przy okazji
postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę po najbliższej okolicy. Byliśmy już w
Laosie w 2010 roku i bardzo nam się podobało. Ten kraj określamy jako dużą
wioskę, stolica Vientien jest najmniejszą stolica azjatycką.
Główne atrakcje
Laosu to małe wioski, wiejskie krajobrazy i buddyjskie świątynie, chociaż to
państwo komunistyczne. To co lubimy w Laosie i nie mamy w innych krach Azji to
świeżutkie bagietki, pozostałość po kolonii francuskiej.
Podczas
ostatniego pobytu objeździliśmy najważniejsze turystyczne punkty: Luang
Prabang, Vientien, Pakse oaz krainę 4 tysięcy wysp, skąd potem udaliśmy się do
Kambodży.
Tak jak
napisałam lubimy Laos, ale on chyba nas nie lubi. W czasie poprzedniego pobytu
spotykały nas co chwila jakieś problemy. Najgorsza była kradzież, przeszukali
nasze bagaże, które płynęły z nami pod pokładem na łodzi i zabrali nam prawie
całą gotówkę. To był wspaniały dwudniowy rejs po Mekongu, ale po wszystkim
zorientowaliśmy się, że zostaliśmy „oskubani”. W sumie przez naszą
głupotę. Złota zasada podróżnika to
trzymaj kasę przy sobie, nie zostawiaj w bagażu, nawet jak poupychasz w
skarpetki, czy chusteczki higieniczne, wszędzie znajdą.
Oprócz tego
wypożyczaliśmy motory czy rowery i zawsze się nam coś psuło. Raz musieliśmy
wracać na piechotę kilka kilometrów z dwoma zepsutymi rowerami. No jak pech to
pech.
Rajski jako
człowiek przesądny stwierdził, że Laos nas nie lubi i najlepiej jakbyśmy się
nie ruszali z hotelu i stąd wyjechali jak najszybciej. Ja tam w pecha nie
wierzę, więc stwierdziłam, że musimy jakoś ten Laos odczarować. Sprawy wizowe wymagają czasu, trzeba czekać, więc
zaplanowaliśmy wycieczkę, wypożyczyliśmy motor i w drogę.
Na początku
wszystko szło super, piękne krajobrazy, po drodze dzieci, które machają i
krzyczą „Sabajdi”, wioski, pusta droga, no pięknie!
Po drodze
zatrzymywaliśmy się pooglądać jaskinie, porobić zdjęcia i w drogę. Trasa z
czasem robiła się coraz trudniejsza, wjeżdżaliśmy w coraz bardziej dzikie
tereny. Hej przygodo!
W pewnym
momencie droga się skończyła (?!), zaskoczyła nas góra kamieni wielkości Mont
Everestu i kopary, które właśnie pracowały przy tworzeniu drogi. Najpierw szok, kurde czemu nam nikt nie
powiedzial, że nie ma drogi? Tyle razy pytaliśmy jak jechać dalej i ciągle
pokazywali prosto. Facet w koparze coś na migi pokazuje żeby czekać, on zaraz
zjedzie na bok. Co z tego, że zjedzie na bok, jak tam drogi nie ma! Ale on
uparcie na pytanie: Lak Suan? - pokazuje, że dalej prosto. Za chwilę
przyjechały kolejne motory i ku naszemu zaskoczeniu, nikt się nawet nie
zdziwił, wszyscy grzecznie czekają.
Czas mija, kopary pracują , motorów przybywa... a my w środku jakiejś dżungli. Stwierdziliśmy, że trzeba zaufać lokalnym, skoro oni maja zamiar przejechać to my też. Trwało to ponad godzinę, w końcu kopary w zboczu góry przekopały drogę i „z duszą na ramieniu” ruszyliśmy za sznurkiem motorów. A dokładniej Rajski ruszył, bo ja stwierdziłam, że wolę ten odcinek przejść na nogach. Za górą ciągnęła się ubita droga, więc zadowoleni jedziemy dalej.
Czas mija, kopary pracują , motorów przybywa... a my w środku jakiejś dżungli. Stwierdziliśmy, że trzeba zaufać lokalnym, skoro oni maja zamiar przejechać to my też. Trwało to ponad godzinę, w końcu kopary w zboczu góry przekopały drogę i „z duszą na ramieniu” ruszyliśmy za sznurkiem motorów. A dokładniej Rajski ruszył, bo ja stwierdziłam, że wolę ten odcinek przejść na nogach. Za górą ciągnęła się ubita droga, więc zadowoleni jedziemy dalej.
Ubita droga
zamieniła się w żwirową, potem wreszcie w asfaltową. Przejechaliśmy łącznie
około 400 km i jak już byliśmy prawie u kresu podróży ... wyjechał nam koleś z
podporządkowanej, no i wylądowaliśmy na poboczu.
Nie będę opisywać
szczegółów, ale było nieciekawie... Za
to bardzo pomogli nam lokalni ludzie, pozbierali nas, motor, dali wody,
zatrzymali jakiś samochód, który nas podwiózł...
No to
odczarowaliśmy Laos...
Och, to nie zaciekawie :( choc przyznam ze tak napisane ze na koniec po przeczytaniu dwoch ostatnich zdan parsknelam smiechem :))))))))
OdpowiedzUsuńI czy to znaczy ze juz do Indii nie wracacie :( ???
Szybko wracajcie do zdrowia i pelni sil na podboj dalszym przygodom- tym juz nie w Laos ;)
marta
Indie na pewno jeszcze kiedyś odwiedzimy, ale już nie wracamy na stałe. Jakoś na razie wcale nie tęsknimy za Indiami, w Tajlandii wszystko jest jakoś lepsze, czystsze, nowocześniejsze.... nikt nie trąbi na ulicach, nie widać biedy, ludzie się uśmiechają. Inny świat, póki co wszystko nam się podoba;-) Tęsknimy tylko za znajomymi w Mumbaju, za imprezami, tańcami....
UsuńW każym razie jakbyście tak kiedyś zawędrowali do Tajlandii to zapraszamy;-)
Wreszcie wpis po wyjezdzie!
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki zeby wszystko sie poukladalo. Zla rzecz za wami, teraz czas juz tylko na te dobre!!!
Też na to liczymy;-)))
Usuń