wtorek, 16 grudnia 2014

Jak to z naszymi korepetycjami było.

Ponieważ mamy tutaj sporo wolnego czasu i przestrzeni, postanowiliśmy wykorzystać to do zarobienia kilku przysłowiowych groszy. Pomysł wydawał się dobry.  Wszyscy farandzy, którzy są nauczycielami w Tajlandii przez dłuższy czas w końcu zaczynają dorabiać ucząc prywatnie lub w jakiś innych szkołach.Więc 'why not?' Postanowiliśmy zorganizować grupę, może dwie i zacząć dawać prywatne lekcje w naszym domu.
Żeby łatwiej było przekazać naszym uczniom jaką mamy propozycję, napisaliśmy ‘ogłoszenie’ po angielsku i po tajsku. Ze względu na nasz poziom tajskiego i ich poziom angielskiego znalezienie wspólnego języka stanowiło nie lada wyzwanie ;-)
Na początku chętnych było całe mnóstwo, zaczęliśmy się nawet obawiać, że części musimy odmówić. Ostatecznie zebrały się 3 grupy, wszystko wydawało się jasne i ustalone, kiedy przychodzą, ile płacą...
I tu zaczęły się niespodzianki, które dały nam kolejne lekcje świętej cierpliwości.

Pierwsza lekcja świetej cierpliwości:
Na pół godziny przed umówionym terminem dostajemy telefon:
- Teacher,  ja nie przyjść.
- Ale kto, ja? Kim jesteś?
Pada jakieś imię, które nam oczywiście nic nie mówi.
- Z jakiej klasy jesteś?
- M 4, ja nie przyjść.
- Ok.... a twoi koledzy przyjdą?
Cisza, telefon się rozłącza.
Za jakies 5 minut znowu tel.
- Moi koledzy nie przyjść.
- Ok. Dziękuje za informacje, do zobaczenia za tydzień.
Za tydzień sms: Teacher ja i moi koledzy nie przyjść, kolejny tydzien to samo.
I tak się nam zakończyła grupa z M4.

Druga lekcja świętej cierpliwości z grupą z M2.
Ta grupa na pierwsze spotkanie przyszła, co prawda z półgodzinnym opóźnieniem, ale jak się szybko zorientowaliśmy u tajskich uczniów to normalne.
Fragment naszej grupy M2 + gościnnie Dominika ;-)
Na kolejne spotkanie z 8 osób przyszło tylko 3. Oczywiście zero informacji, że nie przyjdą.
W kolejnym tygodniu wyjeżdżaliśmy na weekend więc mówimy jasno i wyraźnie, że NIE MA lekcji. W sobotę dostajemy tel. – Teacher gdzie jesteś? Ja czekam.
Kolejna sobota, lekcja ma być już zgodnie z planem, ale uczniowe myślą, że w tym tygodniu znowu nie ma lekcji i nie przychodzą. Tym razem po godzinie czekania to my dzwonimy – Students where are you? Czekamy na was.
Kilka kolejnych lekcji odbyło się w miarę normalnie. Nawet polubiliśmy tą grupę, 2 uczennice były naprawde dobre i chętnie się uczyły. W kółko powtarzaliśmy, jak nie możesz przyjść musisz zadzwonić i powiedzieć, żebyśmy nie czekali na ciebie.  W końcu dotarło i nauczyły się tego.
Za każdym razem pisaliśmy na tablicy kiedy i o której godzinie jest następne spotkanie, o 11.00 a NIE o 11.30. No więc jakaś jedna osoba, czasami 2 przychodziły o 11, następna o 11.10 i tak do 11.30 się schodziły. Z wychodzeniem było podobnie. Lekcja się kończy więc logiczne, że idziemy do domu. Ale nasze ucznnice najpierw musiały poprawić makijaż w łazience, każda spędzała tam jakieś 5 min. Czasami czekały na rodzica, który je odbierał. Więc ich wyjście przeciągało się o kolejne pół godziny.

Aż w koncu jedną bidulkę w drodze do nas przestarszył pies, zadzwoniła taka zaszlochana i wystraszona, że Rajski natychmiast ruszył na runek. Przyprowadził ją całą i zdrową, nic jej się nie stało poza tym, że była śmiertelnie wystraszona.  Wypadek z psem tak skutecznie odstraszył nasze uczennice, że więcej już nie przyszły.

Trzecia lekcja cierpliwości z grupą z M5
M5 to odpowiednik naszej 2 klasy liceum, wydaje się, że po tylu latach uczenia się angielskiego ich język powinien być co najmniej komunikatywny, ale gdzie tam, nie w Tajlandii. W tej grupie było parę osób w miare dobrych, więc robiły za tłumaczki dla reszty. Ale były tak leniwe, że trudno było ich zmusić do pracy, a już jakieś prace domowe odpadały zupełnie.
Za pierwszym razem przyszły oczywiście spóźnione jakieś 30-40 min, weszły i stwierdziły, że są ... głodne (?!). Szczęka mi opadła i nie wiedziałam jak zareagować, co one myślą, że im obiad podam? Po krótkiej rozmowie okazało się, że one chcą jechać do pobliskiego sklepu „7-eleven” kupić sobie coś do jedzenia. Znowu szczęka mi opadła ... nie dość, że się spóźniły to jeszcze teraz będą gdzieś jeździć na zakupy, potem jeść a my mamy czekać??
No cóż thai style, głodne uczennice nie mogą się uczyć, więc czekaliśmy ... Znowu pisaliśmy na tablicy, lekcja zaczyna się o tej i o tej, NIE później! Masz zjeść wcześniej! Zadzwoń jak nie przychodzisz! W trakcie lekcji nie możesz grać w gierki na komórce, czy rozmawiać przez telefon.


One te lekcje traktowały tak jak szkołę. Skoro na lekcji w szkole wolno jeść, spóźniać się, grać na komórce i nauczycielom to nie przeszkadza to widocznie to normalne. Z czasem się nauczyły, że u nas obowiązują inne zasady.
Ta grupa utrzymała nam się do tej pory, chociaż wiele razy mieliśmy wątpliwości czy ciągnąć to dalej.
U wielu z nich widać duże postępy, zrobiły się bardziej rozmowne a o to nam własnie chodziło.
One się sporo nauczyły, ale i my się nauczyliśmy tego, że wszystkiego możemy się spodziewać ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz