Ponieważ mamy
tutaj sporo wolnego czasu i przestrzeni, postanowiliśmy wykorzystać to do
zarobienia kilku przysłowiowych groszy. Pomysł wydawał się dobry. Wszyscy farandzy, którzy są nauczycielami w Tajlandii przez dłuższy czas w
końcu zaczynają dorabiać ucząc prywatnie lub w jakiś innych szkołach.Więc 'why not?' Postanowiliśmy zorganizować grupę, może dwie i zacząć dawać prywatne lekcje w naszym domu.
Żeby łatwiej
było przekazać naszym uczniom jaką mamy propozycję, napisaliśmy ‘ogłoszenie’ po
angielsku i po tajsku. Ze względu na nasz poziom tajskiego i ich poziom
angielskiego znalezienie wspólnego języka stanowiło nie lada wyzwanie ;-)
Na początku
chętnych było całe mnóstwo, zaczęliśmy się nawet obawiać, że części musimy
odmówić. Ostatecznie zebrały się 3 grupy, wszystko wydawało się jasne i
ustalone, kiedy przychodzą, ile płacą...
I tu zaczęły
się niespodzianki, które dały nam kolejne lekcje świętej cierpliwości.
Pierwsza lekcja
świetej cierpliwości:
Na pół godziny
przed umówionym terminem dostajemy telefon:
-
Teacher, ja nie przyjść.
- Ale kto, ja?
Kim jesteś?
Pada jakieś
imię, które nam oczywiście nic nie mówi.
- Z jakiej
klasy jesteś?
- M 4, ja nie
przyjść.
- Ok.... a
twoi koledzy przyjdą?
Cisza, telefon
się rozłącza.
Za jakies 5
minut znowu tel.
- Moi koledzy
nie przyjść.
- Ok. Dziękuje
za informacje, do zobaczenia za tydzień.
Za tydzień
sms: Teacher ja i moi koledzy nie przyjść, kolejny tydzien to samo.
I tak się nam
zakończyła grupa z M4.
Druga lekcja
świętej cierpliwości z grupą z M2.
Ta grupa na
pierwsze spotkanie przyszła, co prawda z półgodzinnym opóźnieniem, ale jak się
szybko zorientowaliśmy u tajskich uczniów to normalne.
Fragment naszej grupy M2 + gościnnie Dominika ;-) |
Na kolejne
spotkanie z 8 osób przyszło tylko 3. Oczywiście zero informacji, że nie
przyjdą.
W kolejnym
tygodniu wyjeżdżaliśmy na weekend więc mówimy jasno i wyraźnie, że NIE MA
lekcji. W sobotę dostajemy tel. – Teacher gdzie jesteś? Ja czekam.
Kolejna
sobota, lekcja ma być już zgodnie z planem, ale uczniowe myślą, że w tym
tygodniu znowu nie ma lekcji i nie przychodzą. Tym razem po godzinie czekania
to my dzwonimy – Students where are you? Czekamy na was.
Kilka
kolejnych lekcji odbyło się w miarę normalnie. Nawet polubiliśmy tą grupę, 2
uczennice były naprawde dobre i chętnie się uczyły. W kółko powtarzaliśmy, jak nie
możesz przyjść musisz zadzwonić i powiedzieć, żebyśmy nie czekali na
ciebie. W końcu dotarło i nauczyły się
tego.
Za każdym
razem pisaliśmy na tablicy kiedy i o której godzinie jest następne spotkanie, o
11.00 a NIE o 11.30. No więc jakaś jedna osoba, czasami 2 przychodziły o 11,
następna o 11.10 i tak do 11.30 się schodziły. Z wychodzeniem było podobnie.
Lekcja się kończy więc logiczne, że idziemy do domu. Ale nasze ucznnice najpierw
musiały poprawić makijaż w łazience, każda spędzała tam jakieś 5 min. Czasami
czekały na rodzica, który je odbierał. Więc ich wyjście przeciągało się o
kolejne pół godziny.
Aż w koncu
jedną bidulkę w drodze do nas przestarszył pies, zadzwoniła taka zaszlochana i
wystraszona, że Rajski natychmiast ruszył na runek. Przyprowadził ją całą i
zdrową, nic jej się nie stało poza tym, że była śmiertelnie wystraszona. Wypadek z psem tak skutecznie odstraszył
nasze uczennice, że więcej już nie przyszły.
Trzecia lekcja
cierpliwości z grupą z M5
M5 to
odpowiednik naszej 2 klasy liceum, wydaje się, że po tylu latach uczenia się
angielskiego ich język powinien być co najmniej komunikatywny, ale gdzie tam,
nie w Tajlandii. W tej grupie było parę osób w miare dobrych, więc robiły za
tłumaczki dla reszty. Ale były tak leniwe, że trudno było ich zmusić do pracy,
a już jakieś prace domowe odpadały zupełnie.
Za pierwszym
razem przyszły oczywiście spóźnione jakieś 30-40 min, weszły i stwierdziły, że
są ... głodne (?!). Szczęka mi opadła i nie wiedziałam jak zareagować, co one
myślą, że im obiad podam? Po krótkiej rozmowie okazało się, że one chcą jechać
do pobliskiego sklepu „7-eleven” kupić sobie coś do jedzenia. Znowu szczęka mi
opadła ... nie dość, że się spóźniły to jeszcze teraz będą gdzieś jeździć na zakupy, potem jeść
a my mamy czekać??
No cóż thai style,
głodne uczennice nie mogą się uczyć, więc czekaliśmy ... Znowu pisaliśmy na
tablicy, lekcja zaczyna się o tej i o tej, NIE później! Masz zjeść wcześniej! Zadzwoń
jak nie przychodzisz! W trakcie lekcji nie możesz grać w gierki na komórce, czy
rozmawiać przez telefon.
One te lekcje
traktowały tak jak szkołę. Skoro na lekcji w szkole wolno jeść, spóźniać się,
grać na komórce i nauczycielom to nie przeszkadza to widocznie to normalne. Z
czasem się nauczyły, że u nas obowiązują inne zasady.
Ta grupa
utrzymała nam się do tej pory, chociaż wiele razy mieliśmy wątpliwości czy
ciągnąć to dalej.
U wielu z nich
widać duże postępy, zrobiły się bardziej rozmowne a o to nam własnie chodziło.
One się sporo
nauczyły, ale i my się nauczyliśmy tego, że wszystkiego możemy się spodziewać
;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz