czwartek, 9 maja 2013

Laos chyba nas nie lubi.



 Wszystko wskazuje na to, że najbliższy rok spędzimy w Tajlandii, ale o tym  napiszę więcej już niebawem.... Dzisiaj będzie o naszych laotańskich przygodach.
Zmiany jakie się dzieją u nas, zagnały nas chwilowo do Laosu, gdzie załatwiamy sprawy wizowe.
Jesteśmy przy granicy tajsko laotańskiej w miejscowości Savannakhet. Znajduje się tutaj Tajska Ambasada, która jest głównym celem naszej wizyty.
Przy okazji postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę po najbliższej okolicy. Byliśmy już w Laosie w 2010 roku i bardzo nam się podobało. Ten kraj określamy jako dużą wioskę, stolica Vientien jest najmniejszą stolica azjatycką.
Główne atrakcje Laosu to małe wioski, wiejskie krajobrazy i buddyjskie świątynie, chociaż to państwo komunistyczne. To co lubimy w Laosie i nie mamy w innych krach Azji to świeżutkie bagietki, pozostałość po kolonii francuskiej.
Podczas ostatniego pobytu objeździliśmy najważniejsze turystyczne punkty: Luang Prabang, Vientien, Pakse oaz krainę 4 tysięcy wysp, skąd potem udaliśmy się do Kambodży.
Tak jak napisałam lubimy Laos, ale on chyba nas nie lubi. W czasie poprzedniego pobytu spotykały nas co chwila jakieś problemy. Najgorsza była kradzież, przeszukali nasze bagaże, które płynęły z nami pod pokładem na łodzi i zabrali nam prawie całą gotówkę. To był wspaniały dwudniowy rejs po Mekongu, ale po wszystkim zorientowaliśmy się, że zostaliśmy „oskubani”. W sumie przez naszą głupotę.  Złota zasada podróżnika to trzymaj kasę przy sobie, nie zostawiaj w bagażu, nawet jak poupychasz w skarpetki, czy chusteczki higieniczne, wszędzie znajdą.
Oprócz tego wypożyczaliśmy motory czy rowery i zawsze się nam coś psuło. Raz musieliśmy wracać na piechotę kilka kilometrów z dwoma zepsutymi rowerami. No jak pech to pech.
Rajski jako człowiek przesądny stwierdził, że Laos nas nie lubi i najlepiej jakbyśmy się nie ruszali z hotelu i stąd wyjechali jak najszybciej. Ja tam w pecha nie wierzę, więc stwierdziłam, że musimy jakoś ten Laos odczarować.  Sprawy wizowe wymagają czasu, trzeba czekać, więc zaplanowaliśmy wycieczkę, wypożyczyliśmy motor i w drogę.
Na początku wszystko szło super, piękne krajobrazy, po drodze dzieci, które machają i krzyczą „Sabajdi”, wioski, pusta droga, no pięknie!
Po drodze zatrzymywaliśmy się pooglądać jaskinie, porobić zdjęcia i w drogę. Trasa z czasem robiła się coraz trudniejsza, wjeżdżaliśmy w coraz bardziej dzikie tereny. Hej przygodo!
W pewnym momencie droga się skończyła (?!), zaskoczyła nas góra kamieni wielkości Mont Everestu i kopary, które właśnie pracowały przy tworzeniu drogi.  Najpierw szok, kurde czemu nam nikt nie powiedzial, że nie ma drogi? Tyle razy pytaliśmy jak jechać dalej i ciągle pokazywali prosto. Facet w koparze coś na migi pokazuje żeby czekać, on zaraz zjedzie na bok. Co z tego, że zjedzie na bok, jak tam drogi nie ma! Ale on uparcie na pytanie: Lak Suan? - pokazuje, że dalej prosto. Za chwilę przyjechały kolejne motory i ku naszemu zaskoczeniu, nikt się nawet nie zdziwił, wszyscy grzecznie czekają. 
Czas mija, kopary pracują , motorów przybywa... a my w środku jakiejś dżungli. Stwierdziliśmy, że trzeba zaufać lokalnym, skoro oni maja zamiar przejechać to my też. Trwało to ponad godzinę, w końcu kopary w zboczu góry przekopały drogę i „z duszą na ramieniu” ruszyliśmy za sznurkiem motorów. A dokładniej Rajski ruszył, bo ja stwierdziłam, że wolę ten odcinek przejść na nogach. Za górą ciągnęła się ubita droga, więc zadowoleni jedziemy dalej.
Ubita droga zamieniła się w żwirową, potem wreszcie w asfaltową. Przejechaliśmy łącznie około 400 km i jak już byliśmy prawie u kresu podróży ... wyjechał nam koleś z podporządkowanej, no i wylądowaliśmy na poboczu.
Nie będę opisywać szczegółów, ale było nieciekawie...  Za to bardzo pomogli nam lokalni ludzie, pozbierali nas, motor, dali wody, zatrzymali jakiś samochód, który nas podwiózł...
No to odczarowaliśmy Laos...
Siedzimy teraz w hotelu, „liżemy rany”, stękamy jak stare dziadki bo wszystko nas boli i myślimy sobie niech już dadzą nam tą wizę, więcej tu nie przyjedziemy. Nawet mnie się odechciało odczarowywać Laos.




4 komentarze:

  1. Och, to nie zaciekawie :( choc przyznam ze tak napisane ze na koniec po przeczytaniu dwoch ostatnich zdan parsknelam smiechem :))))))))

    I czy to znaczy ze juz do Indii nie wracacie :( ???

    Szybko wracajcie do zdrowia i pelni sil na podboj dalszym przygodom- tym juz nie w Laos ;)

    marta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Indie na pewno jeszcze kiedyś odwiedzimy, ale już nie wracamy na stałe. Jakoś na razie wcale nie tęsknimy za Indiami, w Tajlandii wszystko jest jakoś lepsze, czystsze, nowocześniejsze.... nikt nie trąbi na ulicach, nie widać biedy, ludzie się uśmiechają. Inny świat, póki co wszystko nam się podoba;-) Tęsknimy tylko za znajomymi w Mumbaju, za imprezami, tańcami....
      W każym razie jakbyście tak kiedyś zawędrowali do Tajlandii to zapraszamy;-)

      Usuń
  2. Wreszcie wpis po wyjezdzie!
    Trzymam kciuki zeby wszystko sie poukladalo. Zla rzecz za wami, teraz czas juz tylko na te dobre!!!

    OdpowiedzUsuń