piątek, 15 czerwca 2012

Z pamiętnika podróżnika - CHIANG MAI i CHIANG RAI


W naszej pierwszej podróży po Tajlandii (w 2010) dotarliśmy na północ, gdzie niestety z powodu dziwnej i nieznanej nam choroby „denga” utknęliśmy na dłużej. Adam miał bardzo wysoką gorączkę, więc siedzieliśmy w miłym Gesthousie w Chiang Rai i czekali aż będzie lepiej. O tej dolegliwości, którą przenoszą insekty, słyszeliśmy już w Chiang Mai, babcia Lucy, u której spędziliśmy 3 noce też miała z tym problem. Tym razem poratowali nas poznani tutaj Polacy, jeden z nich Paweł, przeszedł już tą chorobę, wydawało się, że wie o niej wszystko i twierdził, że jedyne co pomoże to paracetamol co 4 godziny i czekać aż gorączka zacznie spadać. Dobrze, że w tym całym nieszczęściu spotkaliśmy ich, bo gorączka była tak wysoka, że byłam poważnie wystraszona. Potem poczytaliśmy więcej na temat tej groźnej, śmiertelnej choroby i można powiedzieć, że mieliśmy szczęście…. gorączka zaczęła spadać po kilku dniach.

Dary dla mnichów
No ale zaczynając od początku….
Po powrocie z Tajskich wysp wyruszyliśmy dalej na północ. Pierwszym punktem było Chiang Mai, potem Chiang Rai, skąd jechaliśmy dalej do granicy z Laosem. Podobny plan mają właściwie wszyscy, którzy tu docierają, Chiang Rai jest takim punktem wypadowym do Laosu.
W Chiang Mai spędziliśmy 3 dni, nocując u poznanej przez CS starszej Amerykanki Lucy. Osoba miła, aczkolwiek trochę zagadkowa dla nas np. cały czas zastanawialiśmy się po co ona właściwie przyjmuje gości z CS? W każdym razie warunki mieliśmy super. Dostaliśmy klucz od drzwi i garażu żebyśmy się czuli swobodnie, osobny pokój i listę zasad (?!), do których należy się stosować. Właściwie sprowadzały się do tego, żeby sprzątać po sobie, nic niezwykłego, ale zadziwiła nas taka forma przyjmowania gości.

Poznaliśmy również w tym mieście oryginalnego Tajlandczyka Samarta, którego dom był przeciwieństwem domu Lucy. U Samarta była całkowita swoboda, każdy robił co chciał, jeżeli gospodarz poczuł się zmęczony, to drzemka na podłodze w salonie była czymś normalnym. Podobnie lunch, jedzony na podłodze, którym zostaliśmy poczęstowani. Samart przyjmował do siebie mnóstwo CS, w czasie naszego pobytu poznaliśmy u niego trzech Meksykanów,  Anglika i Tajwankę. Spędziliśmy z nimi miły wieczór oraz byliśmy na wycieczce w jednej ze świątyń na górze Doi Suthep.

Chiang Mai to bardzo ciekawe miasteczko, gdzie centrum otoczone jest kanałami i resztkami murów w kształcie kwadratu, znajduje się tam stare miasto z pięknymi Watami, największa i najładniejsza to Wat Phra Singh. Chociaż muszę przyznać, że po jakimś czasie oglądania tych Watów czyli świątyń buddyjskich zaczynają się mylić i człowiekowi jest już wszystko jedno czy widzi największą, najstarszą czy najciekawszą.

Oglądając Chiang Mai i okolice wypożyczyliśmy sobie skuter (150 B = 15zł/ dzień), co po raz kolejny okazało się dobrym pomysłem. Co prawda Ogród Botaniczny, do którego dotarliśmy nie zachwycił nas, ale sama wycieczka była fajna.

Bardzo fajną i ciekawą rzeczą w Chiang Mai i nie tylko, są markety z jedzeniem, czyli „uliczne żarcie”. Rozkładają się wieczorem i zachęcają przechodniów zapachami i mnogością jedzenia. W jeden wieczór zrobiliśmy rundkę po straganach i pomaszkieciliśmy sobie, czyli trochę tu, trochę tam. To była super 'wyżerka' za 6 zł.


W Chiang Mai oglądaliśmy między innymi obdarowywanie mnichów, głównie jedzeniem. Odbywa się to zawsze rano ok. 6 – 7 , mnisi wychodzą wówczas ze świątyń i zbierają przygotowane dla nich jedzenie, zawsze chodzą boso. Mieszkańcy przygotowują specjalnie dla nich posiłki, którymi się dzielą, realizując w ten sposób jedną z podstawowych zasad buddyjskich. Wygląda to niezwykle jak taki sznurek pomarańczowych postaci z ogolonymi głowami i garnkami w rękach podąża ulicami zbierając jedzenie. Dawniej mnisi mogli przez cały dzień jeść tylko tyle ile uzbierali, w czasie tych porannych spacerów, teraz mogą sobie jeszcze coś dokupić, ale tylko za pieniądze, które dostaną od wiernych. Obdarowywanie mnichów jest tu czymś bardzo powszechnym, to taki obowiązek wiernych, dlatego przygotowywane są nawet specjalne zestawy prezentów.



Chiang Rai to niewielkie miasteczko, w którym właściwie nie ma nic ciekawego. Jest bazą wypadową do Laosu i głównie dlatego jest odwiedzane. Główną atrakcją tej mieścinki jest biała świątynia, Wat jakiś tam. Wybudowana niedawno (nie ma o niej wzmianki w naszym przewodniku z 2005r ), zrobiona w bardzo oryginalnym stylu, w kolorach białym i srebrnym, co daje niesamowity efekt odbijającego się słońca.

Biała świątynia

Niedaleko znajduje się Złoty Trójkąt czyli miejsce gdzie stykają się granice Tajlandii, Laosu i Birmy. Podobno z wyjątkiem faktu, że przechodzą tam granice, nie ma nic ciekawego, więc darowaliśmy sobie to miejsce. Okolice Złotego Trójkąta słynie z produkcji opium, okoliczni rolnicy głównie z tego się utrzymują, natomiast władze, głównie Tajlandii, próbują wprowadzać inne uprawy, aby zniechęcić plemiona górskie do takich upraw. W tej chwili najwięcej opium produkuje się w Laosie.
Samart opowiadał nam, że jego ojciec od wczesnej młodości pali opium, a przy braku leków opium było powszechnie stosowanych środkiem leczniczym.
Ludzie na północy Tajlandii są bardziej mili i życzliwi, może nie są tak skażeni mnogością turystów i nie widzą tylko dolarów, ale też człowieka, który np. szuka drogi. W Chiang Mai pytając o drogę trafiliśmy na ludzi, którzy wzięli nas do swojego samochodu i jeździli z nami szukając domu pani Lucy.
Podsumowując bardzo miło wspominamy pobyt w tej części Tajlandii, chociaż krajobrazowo jest może mniej ciekawa niż południowe wyspy, ale zdecydowanie warto tu przyjechać.

Cmentarz buddyjski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz