Absolutnie nie
zrobiliśmy tego celowo. Miewamy różne dziwne pomysły ale aż tacy szaleni nie jesteśmy, żeby wybrać się w
nieznane i się zgubić;-)
Rzecz się działa w Parku Narodowym w Mukdahan czyli Phu Pha Thoep National Park. Byliśmy już wcześniej w podobnym
parku narodowym nad Mekongiem przy granicy z Laosem, bardziej na południu - Pha Taem National Park i było pięknie! Zachwyceni widokami i grzybowymi formacjami skalnymi chcieliśmy zobaczyć ich więcej stąd pomysł na wycieczkę do Mukdahan.
Na wstępie, po
zakupie biletów wstępu dostaliśmy mapę, gdzie bardzo ładnie pokazano całą
trasę. Z mapy wynikało, że trasa ma
jakieś 4-5 kilometrów robi się ładną
pętle i po drodze ogląda kolejne atrakcyjne punkty. Wszystko jasne, super - ruszamy!
Pierwsze atrakcje
w odległości jakieś 200 m to przepiękne
formacje skalne, czyli nasze grzybki. Tłumy Tajów robiły zdjęcia, my również. Poszliśmy dalej i ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że tłumy Tajów jakoś zniknęły.
Okazało się, że wszyscy doszli do ‘grzybów’ zrobić sobie zdjęcia i wracają z powrotem. No cóż tzw. niedzielni turyści, zaliczyli wycieczkę do Parku
Narodowego.... Ale my chcemy zobaczyć co jest dalej! Kolejne atrakcje to łąki, które
korzystając z pory deszczowej kwitną jak szalone po długim okresie suszy.
Stwierdziliśmy, że w sumie łąki dla nas to nic niezwykłego, ale ładnie
wyglądały.
Dalej wodospady
też ładne, potem plato czyli jesteśmy na
szczycie, teraz pętlą wracamy z powrotem. W końcu porządny podróżnik nie
chodzi po swoich śladach, tym bardziej, że ma mapę...
No i po jakimś
czasie zaczęły się ‘schody’...
Drogą, która
wskazywała nam mapa nikt nie szedł chyba już kilka lat, wkrótce zamieniła się w
dżunglę, potem rozwidlała się na kilka ścieżek udeptanych chyba przez
zwierzęta. Najpierw jeszcze wydawało nam
się, że to nie możliwe, jesteśmy w Parku Narodowym, dali nam mapę, musi ktoś
dbać o szlak turystyczny, powinny być jakieś oznaczenia. W takich sytuacjach
włącza nam się nasze europejskie myślenie ;-) Ale jesteśmy w Tajlandii, kto by
się tutaj przejmował takimi rzeczami, tym bardziej, że Tajscy turyści chodzą
tylko do najbliższych formacji skalnych, robią zdjęcia i wracają z powrotem. Po co się
pchać w las i łazić kilka kilometrów.Takie pomysły tylko farangom przychodzą do głowy.
Cóż zgubiliśmy
się w tajskiej dżungli, ale jak się
zgubić to przynajmniej z właściwą osobą ;-) Ja tam się gubię ciągle, nawet w
naszym miasteczku w którym mieszkamy już dwa lata. Ale mam zawsze przewodnika
obok siebie. Moja zerowa orientacja przestrzenna wynika chyba z tego, że nie
muszę się zastanawiać gdzie iść, wystarczy, że idę za nim ;-) Nawet się nie zdenerwowałam, czy wystraszyłam. Wiedziałam, że i tym razem
mój ‘przewodnik’ nas wyprowadzi z dżungli ;-) Co prawda trochę to trwało, chodziliśmy wśród jakiś chaszczy, bo ścieżki zwierząt nagle się urywały. Nie wiedzieliśmy nawet w którym kierunku iść. Kiedy dotarliśmy w końcu do jakiś pól
uprawnych i gospodarstw poczuliśmy się prawie jak w domu;-) W ‘języku migowym’
wskazano nam dalszą drogę no i w końcu wyszliśmy ‘na prostą’.
Wszystko skończyło
się dobrze, ale straciliśmy zaufanie do map, które nam wręczają pracownicy
Parków Narodowych, no chyba, że na azymut będziemy chodzić ;-) Ale i tak było pięknie....
Pierwsze domostwo spotkane po wyjściu z lasu ;-) |
przed następnym zagubieniem dowiedzcie się z którego gatunku bambusa można wydobyć wodę pitną :)
OdpowiedzUsuńMy po pewnej samotnej wyprawie do dżunglii nieopodal Bukit Tingi w Indonezji zmieniliśmy nieco zdanie o wynajmowaniu lokalnych przewodników. Z drugiej strony przygoda zawsze sprawia, że wspomnienia pozostają na dłużej...
Wy jako specjaliści od gubienia się w dżungli tego bambusa macie już opanowanego ;-) ;-)
Usuń