Legenda

czwartek, 31 października 2013

Koh Phayam, wyspa dla samotników

Statek Robinsona Cruzoe
Rozmawiając o planach wakacyjnych w „nauczycielskim gronie”przyznaliśmy się, że chcielibyśmy pojechać na wyspę w Tajlandii, która nie jest tak turystyczna jak Koh Phi Phi. Koh Phi Phi z niesmakiem opuściliśmy spędzając tam niecałą dobę. Mark, Brytyjczyk uczący z nami w tej samej szkole poradził:
- Jedźcie na Koh Payam. Nie ma turystów, ba, nawet dróg tam nie ma. Jak chcecie gdzieś dotrzeć to na piechotę albo motorkiem.
Koncepcja wydała nam się całkiem sensowna, szczególnie, że było tam  blisko z Koh Tao.

Pierwsze zdziwienie przeżyliśmy przybywając na przystań w Ranong, skąd wypływa się na Koh Phayam. Wyglądało to jak port rzeczny a nie morski, a stateczek też nie wyglądał na zdolny przepłynąć morze. Większość drogi przebyliśmy (jak się wydawało) w korytarzu pomiędzy lądem po prawej i lewej, porośniętym lasem namorzynowym. Potem okazało się, że to po prawej, to były wyspy.
Dopłynęliśmy do porciku w zatoczce (zdrobnienie celowe) i... Rajski zapytał o której ten stateczek wraca z powrotem. Na szczęście udało się go zepchnąć na ląd, ludzie wychodzący ze statku trochę pomogli.
Wioseczka portowa wyglądała trochę tak, jakby Robinson Cruzoe zaprosił na swoją wyspę rodzinę i kilku kolegów (nawet o Piętaszku zapomniał). Rajski wyraźnie niezadowolony marudził:

Nasz stateczek w porcie Ranong
- Kto tutaj w ogóle przyjeżdża, chyba ktoś komu się Koh Phayam pomylił z Koh Phangan (wyspa bardzo popularna wśród młodzieży ze względu na odbywające się tam Fool Moon Party.
-  Jakieś głupoty wymyślasz (skomentowała Rajska).
O dziwo, nawet taksówkarze motorowi nie zaczepili nas z propozycją podwiezienia do  resortu. Teraz już wiemy dlaczego, ludzie dzielą się tu na swojaków, czyli takich, co wiedzą gdzie iść lub ktoś na nich czeka i na przyjezdnych. Ci drudzy od razu na przystani  wypożyczają motorki. My, wiadomo, z buta, tradycyjnie, bo Rajska nie lubi motorków.  Rajski marudził, ale w końcu sam się prosił o „secluded island".
Szliśmy i szliśmy, aż za siedmioma górami, za siedmioma lasami naszym oczom ukazał się drogowskaz "Bungalows”. Zeszliśmy stromą ścieżką w dół a przed nami morze i całkowicie opustoszała plaża. Robinson Cruzoe czułby się jak u siebie w domu.
Pani z recepcji pokazała nam cennik domków, z którego wynikało, że fartownie jesteśmy w najniższym sezonie a ceny zaczynają się od 400 B. Mina nam trochę zrzedła biorąc pod uwagę, że na super turystycznym Koh Tao płaciliśmy 350B w resorcie za piękny pokój z łazienką i balkonem, nawet widok na morze był, jak się z balkonu wygiąć. Ale nic, idziemy
To co widać....
zobaczyć.  Budka wielkości łóżka (na szczęście podwójnego) z przyłączoną łazienką. Co do jakości tych domków, to miałem takie skojarzenie, że podczas komuny w największym kryzysie rodzice hodowali kury, bo nie było co jeść. Te kury mieszkały w pałacu, w porównaniu do tej budy z luźno pozbijanych deszczułek bambusowych. Tyle, że te domki były przy samej plaży a nasz kurnik nie.
500 m od plaży były domki murowane, duży pokój+wielka łazienka +(o dziwo) w pełni wyposażona kuchnia. 300B.
Kiedy poczuliśmy się już prawie szczęśliwi okazało się, że prąd tylko z generatora, od 6 do 11 wieczorem. No to wentylatora nie będzie, ale twardym trzeba być  nie miętkim! Przyzwyczajeni do tego, że w Tajlandii, to każdy, nawet najtańszy hotelik ma Wi-Fi uruchomiliśmy naszego kompa i ... O!O! Żadnej sieci w zasięgu. Idziemy do właścicielki (notabene bardzo miłej starszej pani).
- Internet....?
- W porcie....
No to dopowiem, że zasięgu komórkowego też nie było, ale  Rajski utopił swoją komórkę na Koh Tao, więc chociaż na to nie miał co narzekać.
Podsumowując wszystkie powyższe informacje postanowiliśmy, że następnego dnia się pozbieramy i pojedziemy dalej.
Rano powlekliśmy się do portu po jakąś inspirację. Inspiracja powitała nas radosnym „dzień dobry”. Odpowiedzieliśmy „Good Morning,  do you know polish?”
- no tak, bo ja Polakiem jestem  (odpowiedziała Inspiracja, która była płci męskiej).
W ten o to sposób poznaliśmy Wortexa, człowieka o niezwykłym życiorysie i jeszcze ciekawszej osobowości, mieszkającego na stałe na Koh Phayam w chatce z bambusa położonej literalnie pośrodku dżungli.
Tradycją jest, że jak Polacy na obczyźnie się spotkają, to...... rozmawiają. My rozmawialiśmy długo, z kilkoma przerwami na wizytę w sklepie, celem uzupełnienia zapasów.
Plaża podczas odpływu
Podczas tych... rozmów zapytaliśmy Wortexa, jak to się stało, że jest tutaj. A on odpowiedział:
- Tak naprawdę, to jechaliśmy z kumplem na Koh Phangan, ale coś nam się pokićkało i wylądowaliśmy tutaj. Kumpel od razu pozbierał się i pojechał na Koh Phangan, a mnie się spodobało i zostałem......
Jakoś po tym spotkaniu spojrzeliśmy na tą wyspę innymi oczami. Koniec końców spędziliśmy tam 5 dni, Rajska dała się namówić na wypożyczenie motorka, którym zjeździliśmy wyspę wzdłuż i wszerz (na szczęście bezkolizyjnie ). Morze okazało się być całkiem nadające się do pływania (ale tylko do południa, czyli przed odpływem) a Rajski nawet donosił o istnieniu życia podwodnego w postaci koralowców i ryb różnej wielkości.
W sumie pobyt na Koh Phayam wspominamy dobrze, choć uważamy, ze to wyspa raczej dla samotników, ludzi, którzy mają ochotę uciec od cywilizacji i tłumu turystów oraz poczuć, ze plaże maja na własność.



1 komentarz:

  1. Byłem, widziałem, miejsce eleganckie. Mina Pani skuterkowej-taxi przyjmująca prawie dwumetrowca z plecakiem na tylą kanapę bezcenna.

    OdpowiedzUsuń