Po pół roku
jeżdżenia samochodem Rajski uznał, że przydałoby się tajskie prawo jazdy. W
zasadzie wszystkie znajome farangi pukały się w głowę i mówiły, a po co ci to,
wystarczy zawsze mieć przy sobie „upoważnienie do poruszania się po tajskich
drogach” w postaci 200 Baht (jak
potrzebne dłuższe to coś dopiszemy :)
Prawdą jest, że w
ciągu pół roku przejechaliśmy około 5 tyś km i pomimo licznych kontroli
tajskiej policji nawet nasze „upoważnienie” nie było potrzebne. Wystarczyło
wyciągać dowód rejestracyjny, polskie prawo jazdy i parę innych dokumentów,
które zawsze mam pod ręką i najlepiej mówić do siebie po polsku. A żeby zdezorientowany policjant nie stracił
twarzy należy jeszcze zapytać o drogę do miejscowości do której właśnie
jedziemy. A że ja zawsze siedzę z mapą na kolanach więc pokazuje na mapę i mówię
nazwę najbliższego miasta. Wtedy zadowolony z siebie policjant (mógł pomóc
farangom) pokazuje nam, że prosto. My uszczęśliwieni, że już wiemy jak mamy
jechać bardzo dziękujemy no i jedziemy prosto. Tak to mniej więcej zawsze
wyglądało.
Upoważnienie do poruszania się po tajskich drogach ;-) |
No ale Rajski
uznał, że chce mieć tajskie prawo jazdy (tak naprawdę jest to jedyny dokument uprawniający do poruszania się po Tajlandii samochodem) ... niech mu będzie. Jeszcze się go trzymają
europejskie przyzwyczajenia.
Dowiedzieliśmy
się, że najpierw trzeba przetłumaczyć w polskiej ambasadzie jego prawo jazdy, a
potem zdać jakiś egzamin, który jest po tajsku. Sprawa wyglądała dość zawile, ale co tam próbujemy, w końcu w Tajlandii wszystko można załatwić...
Najpierw przy
pomocy znajomej, która zajmuje się tłumaczeniem szkolnych dokumentów z
tajskiego na angielski (a bardziej przy pomocy jej pieczątki) załatwiliśmy
tłumaczenie. Okazało się zupełnie wystarczające i odpowiednie. Załatwienie zaświadczenia, że Rajski jest zdrowy na ciele i umyśle aby jeździć samochodem
poszło jeszcze szybciej.
Teraz przyszedł czas na egzamin. Chodziły słuchy, że
skoro jest po tajsku to ktoś musi pomagać, żeby go zdać. Inne wróbelki
ćwierkały, że czasami nie wymagają od farangów zdawania egzaminu tylko jakiś
film pouczający trzeba oglądać.
Ostatecznie w tej
sprawie pomógł nam zaprzyjaźniony Taj, który miał zaprzyjaźnionego kolegę
w wydziale transportu. ‘Pan zaprzyjaźniony’
udzielał wszelkiej pomocy „przepychając”
Rajskiego z jednego stanowiska do drugiego. W pewnym momencie w sali zrobił się ogólny ruch i wszyscy podeszli do dziwacznej maszyną ze sznurkami, przy której pani po tajsku wyjaśniła co należy
robić, wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, a Rajski zrobił zdziwioną minę ... ’ale o co
chodzi?’.
Po czym ‘Pan zaprzyjaźniony’ zaproponował (gestem ręki), że jako pierwszy podchodzi do maszyny Rajski, tłum się rozsunął, wszyscy z tyłu, włącznie ze mną, wyciągnęli szyje żeby zobaczyć jak farang sobie poradzi. A farang (nie wiedząc ZUPEŁNIE o co chodzi) złapał za sznurki pociągnął trochę za lewy, trochę za prawy, pani zrobiła minę ‘jeszcze trochę’, więc pociągnął, po czym pani zaklaskała w dłonie, brawo egzamin zdany! Tłum opanowała radość i rozluźnienie.
Po czym ‘Pan zaprzyjaźniony’ zaproponował (gestem ręki), że jako pierwszy podchodzi do maszyny Rajski, tłum się rozsunął, wszyscy z tyłu, włącznie ze mną, wyciągnęli szyje żeby zobaczyć jak farang sobie poradzi. A farang (nie wiedząc ZUPEŁNIE o co chodzi) złapał za sznurki pociągnął trochę za lewy, trochę za prawy, pani zrobiła minę ‘jeszcze trochę’, więc pociągnął, po czym pani zaklaskała w dłonie, brawo egzamin zdany! Tłum opanowała radość i rozluźnienie.
Potem jeszcze jedno
stanowisko czyli zrobienie zdjęcia, opłata za wydanie dokumentu -250 Baht (ok 25 zł) i w
ten cudowny sposób Rajski stał się szczęśliwym posiadaczem tajskiego prawa
jazdy ;-)
Teraz mamy wszystko co potrzeba. |
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDobre. Ciekawe po co te sznurki? To tylko możliwe w Tajlandii.
OdpowiedzUsuńJa nie zdawałam żadnych egzaminów, tylko przedstawiłam dokumenty i po godzinie czekania (bo była przerwa na lunch) otrzymałam tajskie prawo jazdy.
Pozdrawiam Asia - http://asiablog.co
To raczej też trudno nazwać egzaminem ;-) A maszyna ze sznurkami (chyba) miała badać wzrok czy bardziej umiejętność oszacowania odległości, ale w końcu pani tłumaczyła po tajsku :-)
UsuńCiekawa historia i pewnie przygoda życia, która na dłużej zostanie w pamięci. Polecam zapoznać się z mechanizmem otrzymywania prawa jazdy w Meksyku, tam jest o wiele mniej zachodu.
OdpowiedzUsuńSuper wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuńNaprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń