Legenda

czwartek, 8 maja 2014

Kampong Trach Caves.


Po kilku dniach znudziła mnie już "kolonialność" Kep i zacząłem rozmyślać co by tu robić dalej.
Jakoś tak mam, że jak jestem zbyt długo w jednym miejscu, to wszystko zaczyna mnie gryźć i swędzić. Tym razem to literalnie, bo 3-krotnie z łóżka wyciągałem jakieś wielkie robale.
Miałem 3 opcje: 
1. Jechać do oddalonego o jakieś 20 km Kampot.
2. Płynąć na Rabbit Island, gdzie mógłbym ewentualnie zostać na noc. Tyle, że na Rabbit Island jeździ się, żeby poleżeć na piaszczystej plaży. A ja już widziałem piasek.

Schody.
3. Jaskinie koło Kampong Trach o której opowiadali mi spotkani na szlaku Polacy. 
I tam mnie jakoś bardzo ciągnęło ale wszystko wskazywało na to, żeby tam dotrzeć trzaba było wynająć tuktuka na cały dzień. Próbowałem znaleźć chętnych, z którymi mógłbym się podzielić kosztami, ale, że turystów w Kep jest niewielu, to nie odniosłem sukcesu w tej materii.
Pozostałe więc jedna opcja- Kampot.
Pozbierałem manele i pojechałem na autobus, który jak mi się wydawało miał odjechać o 9.00. Okazało się, że takiego autobusu nie ma. Tzn. jest jeszcze na wszystkich rozkładach w biurach podróży, ale już nie jeździ. Jedzie autobus o 12.00. Czyli 3 godziny czekania + potencjalne opóźnienie autobusu.
Podczas naszych podróży nauczyliśmy się korzystać ze „znaków”. Wielokrotnie mieliśmy wątpliwości w którą stronę się udać i często ni stąd ni zowąd pojawiał się „znak”.
Budda na skalnej półce.
Tym razem znakiem był klakson autobusu. Autobus stał zwrócony w kierunku  Kampong Trach, obok którego, jak wyczytałem rano jest TA jaskinia. 
Po godzinnej podróży autobusem siedziałem już na motorku, który wiózł mnie ku jaskini. 
Kiedy tylko zbliżyliśmy się do jaskini zaczęła za nami podążać cała chmara dzieciarni wykrzykując coś do mnie.
 – A! To moi potencjalni przewodnicy, o czym uprzedza Lonely Planet.
Kiedy stanęliśmy, tłum naparł na mnie, wcisnął mi w rękę latarkę, delikatnie pchnął w kierunku jaskini i rozpoczął opowieść. Dowiedziałem się, że
-.... tu była olbrzymia jaskinia ale dawno temu „dach” się zapadł i teraz mamy coś, co wygląda jak wygasły wulkan, a tu jest posąg buddy, który nic nie pił głodował przez 6 miesięcy i Czerwoni Khmerzy go kiedyś zburzyli ale teraz stoi na nowo (Wszystko to wypowiedziane jednym ciągiem, na bezdechu).
- Nie da się nie pić i nie jeść przez 6 miesięcy, bez picia człowiek może przeżyć 3-7 dni a bez jedzenia około miesiąca. Powiedziałem
A potem zacząłem się zastanawiać, czy ja aby nie atakuję jakiejś prawdy wiary.... Jezus powstał z grobu, to nie jedzenie i nie picie przez 6 miesięcy, to przy tym betka.
A moi przewodnicy nie zwarzając na  moje rozterki:
- Tu mamy żółwia:
 

- Tu żebra smoka (po lewej):

 - Tu dziwne napisy na suficie:
















Kandelabr.
     
  Ośmiornica.





























- A tutaj stado ośmiornic:




























Po lewej moja przewodniczka. Zwróćcie uwagę na obuwie.
A potem dzieci zapytały się, czy umię się wspinać.
- Jasne, że umię się wspinać.
- Bo tu można wejść i tam są bardzo ładne widoki. 
- No to idziemy. 
Byłem chojrak, bo widziałem schody i myślałem, że po tych schodach będziemy się „wspinać”. I pytam, to po tych schodach idziemy?
I tu nastąpiła nie jasna do dziś wypowiedź, z której wywnioskowałem, że wspinać się będziemy gdzieś tam, a zejdziemy schodami.  Fajnie!
Najpierw poprowadziły mnie  dość stromą, ale jednak ścieżką.
- To jest kapliczka buddyjska i Wietnamczycy tu przyjeżdżają się modlić.  
Ale ścieżka przy kapliczce się kończyła i zacząłem się rozglądać wokół siebie szukając dalszej drogi.
Dzieci pokazały na pionową skałę przed którą stałem.
- Tędy? Przecież tu NIE MA drogi.
Była. Pionowo w górę. Żadne zdjęcia tego nie oddadzą. Wspinałem się po skałach ostrych jak żyletki, w dodatku bardzo śliskich. Każdy krok groził upadkiem w przepaść, a najpierw przejechaniem po tych żyletkach. Tyle, że te dzieci wspinały się w klapkach i robiły to kilkakrotnie szybciej niż ja.
Spocony i zziajany dotarłem na szczyt. Widoki piękne, słońce wypala mózg, nie ma się gdzie schować. 
- To gdzie te schody?
- Jakie schody?
- No te co je na dole widzieliśmy!
- A te, a to z drugiej strony góry.
- To jak my teraz do nich dojdziemy???
- No trza zejść na dół i możesz se do nich pójść.
- Ale jak? 
- No tak samo jak tu przyszliśmy.
- ???!!!!.....


Wspinanie się po pionowej skale ma sens, bo widzisz czego się masz chwycić, i gdzie postawić stopę ale i tak przyznaję, że chwilami byłe nieźle "wydygany".
Ta sama droga w dół, to już zupełnie inna historia.
Zastosowałem zasadę, że przynajmniej jedną ręką muszę się czegoś pewnie trzymać, zanim opuszczę się w dół.
Udało się. Nie posiadałem się z dumy kiedy dotarliśmy na dół. Było pięknie, choć trochę strasznie. Wynagrodziłem jeszcze moich przewodników i po krótkim odpoczynku mogłem wracać do Kampot Cham.





To mi się z czymś kojarzy, ale z czym...? Jakaś podpowiedź?

Mój driver.
Widok ze szczytu.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz