Co jakiś czas
dostajemy listy od osób, które chciałyby zaistnieć w Bollywoodzie. Najczęściej
są to turyści odwiedzający Mumbai. Chcą poświęcić swój dzień wakacyjny, żeby
zobaczyć jak działa ten magiczny świat filmowy i potem zobaczyć się w
dwusekundowych ujęciach w okienku TV. Indyjscy
agenci wykorzystają to brutalnie: 500Rs
za 12 godzin pracy dla „białego”, przeważnie
około 1500Rs dla agenta -75% prowizji całkiem niezły zarobek. Ale turysta się
cieszy, że pojawi się w Bollywood, poszedłby nawet za darmo. Czy warto? Na to pytanie nie ma jednoznacznej
odpowiedzi, dla jednych to fajna przygoda, dla innych strata czasu, a dla Soni,
której opowieść dzisiaj przeczytacie okazało się wręcz traumatycznym przeżyciem
- „atmosfera tego planu podeptała moją godność”.
Są też tacy,
którzy marzą o pracy w Bollywodzie, chcą przyjechać i spróbować swoich sił jako
gwiazdy filmowe. Z ich listów wynika często, że Indie znają tylko z oglądania
filmów bollywoodzkich, czeka ich więc bolesne rozczarowanie. Dzisiejszy post
niech będzie wskazówką, że świat z drugiej strony kamery wcale nie jest taki
bajkowy jak na ekranie...
Indie są dla mnie
dziełem przypadku. Coś się udaje albo i nie. Przyjechałam tu, choć nie
chciałam. Wróciłam, choć nie musiałam. Pracowałam dwie noce w Bollywood, ale
nigdy nie obejrzałam do końca żadnego z filmów indyjskich. Wszystko
zwykle zaczyna się tutaj niewiadomą, a kończy zmęczeniem. Nie inaczej
było w tym wypadku. Postaram się tą szczególną
historię skrócić, ale pewnie i tak koniec końców opowie się sama…
Piątkowe
popołudnia w Mumbaju zwykle ociekają gorączką zakupów i pociągowym potem
drugiej klasy. Na naszym prywatnym końcu świata, gdzie mieszkamy w porywach do
siedmiu Internationals w dwóch pokojach, nie licząc pleśni i wielu stworzeń
Bożych, które nie mają zamiaru płacić czynszu, więc są nawet nie tyle „na
kreche”, co „na krede” (*w Indiach przeciwko karaluchom, mrówkom i innym
insektom używa się zielonej kredy KrazyLines) panował szał powrotu z pracy do
domu.
Moi polscy
współlokatorzy wrócili przede mną, żeby przygotować się do wyjścia. Dokąd? Po
co? Wiedziałam tylko, że do Mira Road, czyli na drugi biegun miasta. O reszcie
nie miałam pojęcia, cały dzień w pracy był zbyt gorączkowy, żeby móc spokojnie
porozmawiać. Wpadłam na czwarte piętro z
językiem wywieszonym do ziemi i jednym prostym marzeniem: prysznic!!!!
A tu
przed lustrem blond anioł w pełnym makijażu i jego bodyguard przygotowany do
wymarszu. I propozycja na wejściu: mój znajomy, ten z którym pracowałam zeszłym
razem (znałam historię, więc wszystko było dla mnie jasne) napisał, że
wieczorem jest shooting, potrzebuje ludzi do tłumu, chodź z nami… Zupełnie nie
miałam na to ochoty. Jednak w Indiach nauczyłam się, że przygodę łapie cię
jedynie, kiedy w panice skoczysz jej w ramiona, zwykle w momencie, kiedy nie
masz już sił uciekać. Intuicyjnie chciałam zobaczyć, o co chodzi. Kto chce
blade twarze i po co? I w jaki sposób chce je bezlitośnie wykorzystać? Tyle
było dla mnie jasne. To smutne, ale już w tamtym momencie mój pogląd na relacje
międzyrasowe i kastowe w tej metropolii był skrystalizowany…jak zamarznięta
kropla monsunowego deszczu… wiesz jaki tam syf w środku, więc zadbasz o to, żeby lód lodem
pozostał. Stąd mój dystans do wszelkich
tego rodzaju inicjatyw. Podświadomość zawsze dawała znać, że jeśli ktoś jest zbyt miły, na pewno w złym
celu. Zastanawiałam się więc, gdzie jest haczyk.
Pierwsza
odpowiedź padła: „Nie, dzięki”, po czym wielkimi krokami nadszedł sms…zabierz
ze sobą białą koleżankę. Po tym, jak zostałam oficjalnie sprowadzona do towaru
przetargowego, postanowiłam pojechać z moimi współlokatorami. Pięć minut przed
lustrem, by stwierdzić, ze na dziś nic nie da się zrobić z tym, co widzę. I
bardzo stanowcze oświadczenie, że ja jadę tylko popatrzeć, co się tam będzie
działo…bo po co mam siedzieć wieczorem sama w domu. Jedna stacja pociągiem. Potem kilkanaście
minut w ulewnym monsunowym deszczu, czekając na autobus. Dziwne jest jedynie
to, ze w chwilach, kiedy wszystko sprzysięga się przeciwko nam, zawsze
najlepiej się bawimy. Mięśnie brzucha bolały mnie od śmiechu. Po jakimś czasie
w końcu wzięliśmy udział w podboju autobusu…prawie zostałam kombatantką i
inwalidą wojennym, ale wsiadłam do tej zardzewiałej puszki. I prawo-lewo,
przód-tył, łokieć w żebro, ręka na tyłku, palec w oku, „which country?” ze
śliną na twarzy. To była długa i perspiracyjna podróż…straciliśmy wiele płynów.
W końcu dotarliśmy tam, gdzie Diabeł mówi dobranoc. Do studia nagraniowego. Weszliśmy do środka, spotkaliśmy agenta, który
zagonił nas jak gąski do stodółki zwanej szatnią, gdzie Panie o wątpliwej
urodzie i stroju tapetowały swoje twarze przed jedynym hollywoodzkim elementem,
wielkim lustrem…ale, ale… proszę dodać w wyobraźni ubabrane ściany, wąski
korytarzyk jak do spelunki, drzwiczki na skobelek, łóżko pod ścianą i
wszechobecny brud. Praca marzeń, po drugiej stronie szklanego ekranu. Szanowny
Pan agent nawet nie raczył mi się przedstawić, choć widziałam go pierwszy raz w
życiu.
I tu pozwolę
sobie na ogień soczystej prywaty. Słów kilka o moim pierwszym wrażeniu. Mira
Road… dzielnica na tym bliższym końcu świata, w której bytowałam przez ponad
miesiąc. W trakcie spacerów na stację nie raz i nie dwa spuszczałam wzrok i
ewakuowałam się żołnierskim krokiem w bezpieczniejsze strony pod wpływem
niewybrednych komentarzy na mój temat…. O dziwo, po angielsku!!! Wnioskuję z
tego, że zamierzeniem napastnika było, żebym zrozumiała komplement… Kiedy
wybierałam się gdziekolwiek wieczorem, ubierałam na głowę wielką czarną,
podhalańską chustę w kwiaty. To koiło
moje nerwy i dawało poczucie bezpieczeństwa. A tu… byłam wprowadzana w odmęty
Mira, do jakiegoś zapyziałego zakamarka, gdzie laski rodem z dokumentu o
prostytucji w republikach byłego ZSRR przebierały się w pogniecione suknie
balowe…. A powiedziano mi, że chodzi o zdjęcie tłumu do reklamówki czy coś
takiego.
Należę do osób bardzo spokojnych i zdystansowanych, ale w tamtej
sytuacji miałam ochotę splunąć na próg, zacząć wrzeszczeć i uciekać. Jednak ze
względu na zaufanie do moich współlokatorów, postanowiłam tylko porozmawiać z
agentem, który nas w to wciągnął. Przyszedł, z poczuciem wyższości wymalowanym
na czole. Jest takie polskie powiedzenie, że albo kogoś lubisz, albo na jego
widok otwiera ci się nóż w kieszeni. Ja na widok tego faceta mam uczucie, że
stoję za blatem mojej kuchni z całym zestawem stalowych noży pod ręką. I
patelnią za głową, żeby w razie czego sprytnym ruchem móc wyprostować jego
myśli. Wracając do tematu, był bardzo zdziwiony, że domagam się wyjaśnień. I
wręcz oburzony jak to biała mała może mu powiedzieć, że ona wcale nie
przyjechała tu z zamiarem pracowania przez całą noc nad operą mydlaną dla
niezbyt myślących… przepraszam, ale ten serial naprawdę robi ludziom sieczkę z
mózgów. Ufam więc, że jego popularność
nie świadczy o aktywności fal umysłowych społeczeństwa, ale o drobnej różnicy
kulturowej, której jeszcze nie rozgryzłam swoimi słabym europejskimi zębami.
Diya Aur Bati..
ten tytuł zapamiętam do końca życia. To była najgorsza, najbardziej nudna i
upokarzająca praca, jaką kiedykolwiek wykonywałam. Czy żałuję? Nie. Tylko dlatego, że poznałam wielu ludzi z
różnych stron świata. Na planie prowadziliśmy nocne dyskusje o wszystkim:
życiu, podróżach, religii, wykształceniu, językach etc. Dla tych chwil warto
było udawać debila przez dwie noce. Moja praca polegała na staniu, siedzeniu,
ruszaniu ustami i udawaniu, że piję. Od czasu do czasu powinnam była się
uśmiechnąć. Generalnie byłam meblem. Europejskim meblem w służbie hinduskiej
machiny wytwórczej. Zarobiłam tyle, co kot napłakał. Straciłam całą niedzielę na odsypianiu i
przeżywaniu własnej głupoty wymieszanej z bólem głowy. Nie wiem dlaczego, ale
atmosfera tego planu podeptała moją godność. Mimo to doświadczenie okazało się
być bardzo kształcące. Wszyscy powtarzają, żeby nie wierzyć telewizji. Jednak
moja podświadomość została przekonana dopiero w tej norze w Mira…okazałe
kiczowate wnętrze dobrze się prezentuje przy odrobinie światła, rozwodniona
cola w kieliszkach udaje wino, zapaskudzona podłoga jest na ekranie
ekskluzywnie granatowa. Plastik udaje srebro, sukienki śmierdzą stuletnim
leżakowaniem w workach, tańczy się bez
muzyki i co ciekawe, nie żywiej czy w rytmie, ale „głośniej”.
"Shootingowe jedzenie" |
Słowem końcowym
niech będzie powrót do domu. W niedzielę rano, po dwóch nieprzespanych nocach
na planie, w mojej głowie kotłowała się tylko jedna myśl…nigdy więcej! Nie będę
szczerzyć zębów, tańczyć, machać rzęsami ani chodzić na piętach dla nikogo w
tym kraju, za żadne rupie świata. Potem pomyślałam, a jeśli będę zmuszona? Mam
nadzieję, że nigdy nie przyjdzie mi rozwiązać tego dylematu. Mój pierwszy raz w
Bollywood był ostatnim. Wkrótce wracam do Polski. Nigdy nie obejrzałam
wszystkich odcinków, w których przemykam w tle. Jadłam obiad przy pierwszym,
ale nie wytrzymałam do końca. Mój mózg się zbuntował. Aktorstwo w Indiach to
ciężka praca, bardzo ciężka. Wracałam do domu pociągiem, z ulgą, że to już
koniec i jałmużną za pracę w kieszeni. Z pociągu jak zwykle było widać i czuć życie…toaletę
poranną na torach, smrodki wszelkiego kalibru. Potem umierający żebracy na
mostach na stacjach, bo rano jeszcze nikt nie zdążył ich sprzątnąć. Wpół
przymknięte oczy i ta jedna gorzka łza, która zawsze próbuje się wytoczyć, nie
mogąc. Tylko po co… ty świata nie zmienisz, Bollywood zrobił to już za ciebie.
Wszystkiego Naj... już w 2013 roku. Tak to jest jak Sylwestra spędza się częściowo w sieci wczytując się w indyjskie klimaty. Dzięki temu trafiłem na Waszą stronę i oczywiście ogromny Szacun dla Was za tą wielką przygodę. Do Mumbaju wybieramy się 18.02 i będziemy w Indiach do 06.03 z ogromną przyjemnością skorzystalibyśmy z Waszej wiedzy i umiejętności przewodnickich przy planowaniu tej wyprawy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Serdecznie Sław slawmechlo@wp.pl